Słoneczna Kalifornia

Road Trip: 21 dni USA

66

Mój Road Trip po USA. 21 dni w Kalifornii z zahaczeniem o stany Utah, Nevada i Arizona. Szczegółowa trasa krok po kroku, koszty, co warto zobaczyć.

Koszt: bez biletów, z wypożyczeniem samochodu ok. 2 tysięcy dolarów (w przypadku gdy podróżuje się jednoosobowo). Jeśli jest więcej osób, cena jest niższa, ze względu na podział wydatków dotyczących noclegów, kosztów wynajmu samochodu i benzyny. Podróżowałam sama, więc i ostateczna kwota wysoka.

Noclegi: w hostelach od 17 dolarów za osobę, do 60 za pokój w najtańszym motelu (warto korzystać z kuponów i kodów rabatowych. We dwie osoby wychodzi taniej)

Jedzenie: najtaniej w chińskich knajpkach: obiad, duża porcja od 6 dolarów. Zwyczajny hamburger ok 10-15 dolarów.

Przebieg trasy: San Francisco – Tereny winnic Napa Valley – Big Sur – Los Angeles – San Diego – Las Vegas– Park Narodowy Zion – Kanion Antylopy – Park Narodowy Wielki Kanion – Park Narodowy Dolina Śmierci – Jezioro Mono Lake – Miasteczko Duchów Bodie – Park Narodowy Yosemite – Sacramento – Jezioro Tahoe –  San Francisco

Opis: San Francisco, Los Angeles, Las Vegas czy San Diego są klimatyczne i warto do nich zajrzeć. W tym pierwszym trzeba przejść się słynnym Golden Gate Bridge, w Las Vegas zagrać w jednym z wielu niesamowitych kasyn, w San Diego popływać na desce i zajrzeć do Sea World, a w Los Angeles przejść się po Hollywood. Te ostatnie nieco rozczarowują, ale być w Los Angeles i nie zobaczyć słynnego napisu „Hollywood” na wzgórzu, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla. Kalifornia najczęściej kojarzy się z plażami i oceanem, dlatego trasa wzdłuż wybrzeża i odcinek zwany „Big Sur” to obowiązkowy punkt na trasie do Los Angeles. Wpadające do oceanu klify i wzburzone fale uderzające w nie z ogromną siłą, to widok, który zachwyci każdego. Jednak Stany Zjednoczone to nie tylko ocean i miasta, ale przede wszystkim niesamowita przyroda, zamknięta w Parkach Narodowych. Zion, sławetny Wielki Kanion, Yosemite czy zachwycająca Dolina Śmierci to miejsca, które budzą niepohamowany zachwyt. Trekkingi w nich dostarczają wielu wrażeń estetycznych. Podróżując po Stanach ma się wrażenie, że każdy zakątek jest tu wyjątkowy i trudno podejmować decyzję, co zobaczyć, a z czego zrezygnować. Warto zajrzeć w baśniową krainę Mono Lake oraz do miasteczka duchów. Jednym jednak z najbardziej magicznych miejsc, którego pominąć nie można jest Kanion Antylopy, lezący na terenie rezerwatu Indian Navajo. Miejsce wyjątkowe i popularne wśród fotografów, zwłaszcza w sezonie pojawiania się „świetlnych słupów”.

San Francisco

Oakland Bay Bridge

Określane mglistym miastem czy miastem mgieł San Francisco jak przydomek wskazuje, dość często tonie we mgle, zwłaszcza słynny Golden Gate Bridge – symbol San Francisco, który chcą zobaczyć wszyscy. Majestatyczny i potężny – zachwyca, choć i nieco przytłacza. Spacerowanie nim, przy ogromnym hałasie przejeżdżających samochodów, potrafi nieco oszołomić. Wstępuję na niego i chwytam się poręczy, w głowie wiruje, intensywność doznań jest zbyt przytłaczająca.

Czwarte największe miasto Kalifornii to główny ośrodek turystyczny. Przyjezdni chętnie skupiają się w części zwanej Fisherman’s Wharf. Tu u wybrzeży zatoki San Francisco można nie tylko zjeść najlepsze dania z owocami morza w roli głównej, ale przede wszystkim można podziwiać wyspę z jednym z najsłynniejszych więzień świata – Alcatraz.

Na ulicach słychać kilkanaście języków, które mieszają się ze sobą tworząc charakterystyczną kakofonię dźwięków. Są dzielnice latynoskie, w których rozbrzmiewa głównie język hiszpański, i chińskie jak np. niezwykle popularne wśród turystów Chinatown, gdzie można zakupić nieco tandetne, ale za nieduże pieniądze pamiątki. Aby przypomnieć sobie dziecięce lata warto wybrać się na Alamo Square, które słynie z Paintings Ladies, czyli kamieniczek w typowym amerykańskim stylu, z których każda następująca po sobie pociągnięta jest innego koloru. Te na Alamo Square są szczególne. Jeden z budynków był scenerią wydarzeń dziesiątek filmów i seriali, m.in. uwielbianego przeze mnie w dzieciństwie serialu „Pełna chata”.

Napa Valley

O kalifornijskich winach słyszał niemal każdy. O Napa Valley słyszeli natomiast ci, którzy choć trochę znają się na winach. Napa Valley to region szczególnie popularny, a wino w nim produkowane uznawane jest za jedno z najlepszych na świecie. Do Napa Valley powinien się wybrać każdy i niekoniecznie tylko dla czerwonego czy białego trunku, lecz dla pejzaży, które ten region tworzą. Malujące się aż po horyzont winnice, zwłaszcza o wschodzie lub zachodzie słońca tworzą niesamowity krajobraz, rodem z impresjonistycznych obrazów. Do Napa Valley można uciec choćby na kilka godzin, by oderwać się od gwaru miast i hałasu ulic i autostrad.

Big Sur

Big Sur

Szum oceanu, fale uderzające o wrastające niemal w ocean skały wzbudzają niepohamowany zachwyt. Wybrzeże Kalifornii czaruje swoich gości i zachęca do jak najdłuższego pobytu. Może dlatego droga na odcinku zwanym Big Sur tak wije się, by jak najdłużej pozwolić na delektowanie się widokami. Co kilkaset metrów wyrasta przy drodze kolejny znak z napisem „punkt widokowy”, który nie sposób zignorować. Nazwa Big Sur wywodzi się z języka hiszpańskiego sur grande, oznaczającego wielkie południe i ciągnie się niemal przez sto czterdzieści kilometrów. Sto czterdzieści kilometrów, zachwycających widoków na trasie od San Francisco do Los Angeles. Nie trzeba ich przejeżdżać jednorazowo. Warto się zatrzymać i pobyć nieco w tych terenach. Można tu odnaleźć aż dziewięć parków stanowych, podziwiać wodospady, latarnie morskie. Na jazdę przez Big Sur warto poczekać, wypatrywać odpowiedniej pogody. Te tereny, podobnie jak i San Francisco dość często toną we mgle. Ma to swój urok. Jednak o ile piękniej wybrzeże Oceanu Spokojnego wygląda przy słonecznej aurze.

Los Angeles

Przejść się po czerwonym dywanie, spotkać słynne gwiazdy amerykańskiego kina i zobaczyć wreszcie ten słynny, dumnie wyrastający na wzgórzu napis – Hollywood. Tylko w Los Angeles, w Mieście Aniołów każdy myśli, że jest to możliwe. Dlatego tam skierowałam swoje pierwsze kroki, by poszukać złotych gwiazd ze znanymi nazwiskami i znaleźć te, należące do lubianych przeze mnie postaci z show biznesu. Słynny Hollywood Boulevard nieco jednak rozczarowuje. Wyobrażenia nijak się mają do rzeczywistości. Nie ma czerwonych dywanów i nie ma też gwiazd. Hollywood okazuje się najzwyczajniejszą w świecie dzielnicą, która tylko w dniu rozdania Oscarów zamienia się w „gwiazdorskie centrum”. Zaglądnęłam jedynie do Kodak Theatre, gdzie odbywają się wszelkie uroczystości i gale filmowe. Wzdłuż Alei Gwiazd można też zaopatrzyć się w najróżniejsze pamiątki wprost z Hollywood.

Pamiętając czasy słynnego serialu „Beverly Hills 90210” zajrzałam do tej luksusowej dzielnicy. Warto się tu przejść tylko po to, by skonfrontować wyobrażenie i obrazy z hollywoodzkich filmów z rzeczywistością. Oprócz przepychu, luksusowych domów i strzelistych zielonych palm, nie ma tu właściwie jednak nic specjalnego. Los Angeles jest pełne kontrastów. Z jednej strony przepych, z drugiej bezdomność. Jest w nim też sporo kiczu. Wszystko to sprawia, że Los Angeles albo się pokocha, albo też znienawidzi. Pewne jest jedno, że tak czy inaczej warto je odwiedzić.

San Diego

Kalifornijskie miasto to raj dla surferów. Położenie nad Pacyfikiem, niedaleko Los Angeles, przyciąga tłumy plażowiczów i amatorów sportów wodnych. Tu niemal zawsze jest ciepło i słonecznie. Plaże jednak to nie wszystko, co ma do zaoferowania drugie największe miasto w Kalifornii. Liczne muzea: San Diego Museum of Art, Museum of Contemporary Art San Diego, International Museum, The Museum of Man, a przede wszystkim niesamowity Balboa Park z przepięknymi zabytkowymi budynkami z XIX I XX wieku pochłaniają na wiele godzin, a nawet dni. W San Diego można byłoby siedzieć tygodniami, każdego dnia odwiedzając inne miejsca i podejmując inną aktywność. Sam Balboa Park pochłonął mnie na kilkanaście godzin. Znajduje się w nim bowiem wiele pięknych miejsc: oranżeria, liczne ogrody oraz przepiękne zoo.

Niesamowitą przyjemność dawało mi spacerowanie po Downtown, gdzie mogłam zajrzeć do włoskiej dzielnicy zwanej Małą Italią i do starej dzielnicy rybackiej.

Nim jednak dotarłam do centrum San Diego, zarezerwowałam cały dzień na słynny Sea World – największy i najbardziej znany w całym USA park rozrywki z pokazami delfinów, orek, fok. Niesamowite ekspozycje i liczne pokazy sprawiają, że kilkanaście godzin mija w mgnieniu oka. To jeden z obowiązkowych punktów na mapie, niezależnie od tego czy w towarzystwie są dzieci czy sami dorośli. To rozrywka dla każdego.

[edit: biorąc pod uwagę moją obecną wiedzę na temat tego typu „atrakcji” pewnie bym parku nie odwiedzia. Cóż człowiek uczy się całe życie. W związku z licznymi kontrowersjami Sea World kończy z pokazami orek . Podróżujcie świadomie i rozsądnie wybierajcie atrakcje.  Jeśli zależy wam na poszerzeniu wiedzy na temat świadomego podróżowania polecam lekturę portalu post-turysta.pl]

Las Vegas

Las Vegas

Miasto rozpusty powitało mnie pustkami na ulicy, co wzbudziło moje zaskoczenie. Słyszałam, że jest to jedno z najbardziej zaludnionych miast w stanie Nevada. Jednak Las Vegas ożywa dopiero w nocy, zwłaszcza Las Vegas Boulevard. To tu znajduje się dziewiętnaście z dwudziestu pięciu największych hoteli na świecie. Życie tu zaczyna się po 22. I wszyscy, jak „jeden mąż”, zamieniają się chociaż na kilka godzin w hazardzistów. Ci, którzy niekoniecznie dobrze czują się w hazardowej roli, mogą skupić się na atrakcjach superluksusowych hoteli i wcale niekoniecznie muszą być ich gościem. Wybór jest bardzo duży i zwykle nie starcza nocy, by wziąć udział we wszystkich. W Hotelu Mirage można zajrzeć do delfinarium oraz na własne oczy ujrzeć erupcję sztucznego wulkanu. Niesamowity Hotel Bellagio, który wraz ze swoimi fontannami nie raz był tłem dla filmowych scenariuszy, dostarczy niesamowitych przeżyć spektaklem tańczących fontann. Las Vegas jest jak narkotyk. Potrafi wciągnąć. Wielu pochłania. Zagranie jednak chociaż raz to obowiązek każdego, odwiedzającego Miasto Grzechu.

Park Narodowy Zion

Zion leży w Utah, a nazwa oznacza Syjon, czyli Ziemię Obiecaną. Historia mówi, że nazwę miejsce zyskało dzięki niemal rajskim widokom. Syjonu nie widziałam, więc trudno mi się wypowiadać. Jednak wystarczyło mi to, co zobaczyłam w Zion. Przepiękne formacje z piaskowca, mieniące się czerwieniami, kręte korytarze i pnąca się cały czas w górę droga. Tras trekkingowych jest tu wiele, ale najpopularniejsza jest ta, prowadząca na Angels Landing, czyli podest dla aniołów. Ponoć ten, który takie imię miejscu nadał, pastor Frederick Fisher, gdy zobaczył to miejsce wykrzyknął, że tylko anioły mogłyby tu wylądować. W końcu Zion Park nie na darmo nazywany jest Edenem, a szlak na podest uznawany za jeden z najpiękniejszych w całych Stanach Zjednoczonych. Przejścia dostarczają wielu wrażeń. Dookoła przepaść i wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, by runąć w dół. Jednak największą chyba atrakcją jest Zion Canyon, który przemierza się, momentami brodząc w wodzie prawie po pas.

Kanion Antylopy

Antelope Canyon

Podróżując po Stanach ma się wrażenie, że każdy zakątek jest tu wyjątkowy i trudno podejmować decyzję, co zobaczyć, a z czego zrezygnować. Gdybym miała jednak wybrać tylko jedno miejsce, które mogłabym w Stanach odwiedzić, to bez wahania zdecydowałabym się na Kanion Antylopy – najbardziej magiczne, zapierające dech w piersiach miejsce. Gdy je ujrzałam po raz pierwszy wstąpiło we mnie przekonanie, że to miejsce nie istnieje w rzeczywistym świecie, ale powstało za sprawą utalentowanego grafika. Kanion Antylopy, jednak istnieje i leży na terenie rezerwatu Indian Navaho w Utah. Miejsce wyjątkowe i popularne wśród fotografów, zwłaszcza w sezonie pojawiania się tzw. świetlnych słupów. Kanion dzieli się na dwie części: Upper i Lower. To, co piękne, często jednak bywa również niebezpieczne. Tak też jest z Kanionem Antylopy, w którym występują tzw. błyskawiczne powodzie, dlatego przed zanurzeniem się między piaskowce Navaho, przewodnik uprzedza czy groźba powodzi istnieje danego dnia, czy też można się czuć bezpiecznie. I choć robi to żartobliwie, to jednak warto pamiętać, że Kanion pochłonął już kilka ofiar.

Park Narodowy Wielki Kanion

ooh-ahh-point

Stanęłam na krawędzi skały i spojrzałam przed siebie. Zamarłam. Tyle razy Wielki Kanion przewijał się w filmach, tyle razy słyszałam tę nazwę, aż w końcu uznałam, że kanion jak to kanion – nic wielkiego! Skoro wszyscy o nim gadają, to pewnie jest przereklamowany. Nie był! I wcale nie dziwiło mnie, że znalazł swoje miejsce na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Ogrom, kolorystyka, choć nieco przymglona nie do końca przejrzystym powietrzem, oszałamiały. W Ameryce wszystko jest dużo większe i wszędzie gdzie nie pójdę, czuję się taka maleńka. Tu zostałam przygnieciona bezmiarem i głębią, i czułam, że zaczyna brakować mi powietrza. Słów, by wyrazić jego piękno, zabrakło mi już chwilę wcześniej. Wielki Kaniom liczy czterysta czterdzieści sześć kilometrów długości, a najpopularniejszym punktem widokowym jest tzw. Skywalk. Ze względu na zawrotną cenę wstąpienia na ponoć najwyższy balkon świata, zrezygnowałam z pomysłu. Zafundowałam sobie za to wymagający trekking popularnym Szlakiem South Kaibab, który prowadzi aż do dna rzeki Kolorado. Trekkingi wymagają dobrej kondycji, zwłaszcza powroty. South Kaibab to nie jedyny szlak. Wielki Kanion można również zobaczyć z mniej uczęszczanej strony tzw. North Rim, ale trzeba okrążyć cały kanion, by do niej dotrzeć. Na Wielki Kanion warto zarezerwować sobie kilka dni, a przynajmniej dwa, by móc w pełni nacieszyć się jego urodą.

Park Narodowy Dolina Śmierci

USA, Zabriskie Point

Kiedy wreszcie stanęłam u wrót Death Valley, czyli Doliny Śmierci, miałam wrażenie, że zaraz zobaczę napis iście z Dantego: „Ty, który wchodzisz żegnaj się z nadzieją”. Nic bardziej mylnego. Dolina Śmierci zachwycała urodą. Zniewalała również temperaturą. Uznawana jest za jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi, co wcale mnie nie dziwiło. To tu też odbywa się popularny Badwater Marathon, podczas którego uczestnicy przemierzają pustynię na odcinku ponad dwustu kilometrów w temperaturze ponad pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Rozrywka tylko dla wytrwałych.

Dolina Śmierci jest bardzo różnorodna. Zabriskie Point oczarowuje niemal księżycowymi krajobrazami, tzw. Paleta Artysty mami różnobarwnymi skałami, które faktycznie wyglądają niczym mieszanka kolorowych plam na palecie malarza. Liczne kaniony, w których można się pogubić i niesamowite słone jezioro czy zielona oaza w postaci miejscowości Furnace Creek – wszystko to tworzy niesamowitą, niezwykle bujną mieszankę, która sprawia, że chciałoby się zostać w Dolinie Śmierci na dłużej.

Jezioro Mono Lake

Wkraczając na teren Mono Lake, miałam wrażenie, że przekraczam granice bajki, wchodząc na teren opowieści science-fiction. Przede mną pojawiły się skalne wieże i wieżyczki. Jakby wyrosło przede mną skalne miasto, które po chwili wcale okazało się nie być skalnym, lecz… gąbkowym. Nieziemskie budowle to tufowe kruche formacje, które miałam wrażenie, że uginają się delikatnie pod dotykiem dłoni. South Tufa zahipnotyzowała mnie. Po „gąbczastym” miasteczku spacerowało zaledwie kilka osób, które po chwili wskoczyły do samochodów i ruszyły dalej. Ja nie mogłam tak szybko stamtąd wyjechać, krążąc zachwycona między wieżami. Potem spacerem ruszyłam do niedalekiej Navy Beach, czyli „solnej plaży”. Wszędzie panował spokój. Bezruch, ale jednocześnie wyczuwało się jakąś harmonię. Mimo pozornej ciszy, okolica przemawiała do mnie każdym szczegółem krajobrazu, jakikolwiek dźwięk był tu zbędny. Rozsiadłam się przy brzegu i wpatrywałam w wodną toń. Gdyby nieczekające mnie jeszcze miasteczko duchów, zostałabym tu do wieczora, by podziwiać zachodzące nad tufowymi zamkami słońce.

Miasteczko Duchów Bodie

Podążając drogą US 395 przez malownicze górskie krajobrazy, wąskimi i wijącymi się w górę ścieżkami z planu science-fiction dostałam się na plan westernu. Dziki, bardzo dziki Zachód otworzył przede mną swoje podwoje. Zero domów, zero życia ludzkiego. Miasto duchów trochę przerażało mnie samą nazwą. Bodie to dawne miasto, w którym mieszkali poszukiwacze skarbów. Po raz pierwszy znaleziona tam złoto w 1859 roku, co ściągnęło całe tłumy poszukiwaczy. I chcąc nie chcąc zyskało sobie złą sławę. Bodie było uważane za jedno z niebezpieczniejszych miasteczek, w którym panowało niemal totalne bezprawie. Ciągłe walki, bójki i morderstwa były na porządku dziennym. W mieście rządził alkohol, hazard, domy uciech (w miasteczku było około 65 saloon’ów) i opium. Kilkadziesiąt czy nawet kilkaset osób cierpiących na „gorączkę złota” w jednym miejscu i to pod wpływem używek nie mogło wróżyć nic dobrego. Życie tu musiało być ciężkie, myślałam, przeglądając historię miasta. Chociaż drewniane budynki, mimo że niektóre nieco zrujnowane, straszące powybijanymi szybami, w ciepłych promieniach zachodzącego słońca, wyglądały dość przyjaźnie. Byłam jednak pewna, że to tylko taka przykrywka. I jednocześnie miałam pewność, że nie chciałabym tu utknąć na noc. Duchy oszalałych na punkcie złota poszukiwaczy bez wątpienia wciąż tu gdzieś krążyły. Wolałam nie nawinąć się im pod rękę.

Sacramento

Stolica Kalifornii okazała się posiadać najpiękniejsze stare miasto ze wszystkich, jakie dane mi było w życiu oglądać. Czułam się jakbym przeniosła się w czasie do lat pięćdziesiątych XIX wieku, kiedy wszyscy w Kalifornii i nie tylko szaleli z powodu gorączki złota.

Otaczały mnie budynki tak dobrze znane ze starych westernów z Johnem Waynem, Henrym Fonda czy Clintem Eastwoodem. Poczułam się jak na planie amerykańskiego filmu. Tym razem westernu albo między kartkami powieści Karola Maya, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Brukowane ulice z czarnymi latarniami i śmietnikami w postaci beczek po whisky. Historyczne, pięknie odrestaurowane budynki z pomalowanymi na biało balustradami i dziesiątkami białych szyldów z wykaligrafowanymi napisami, informującymi, że w danym miejscu znajdowała się niegdyś kawiarnia, restauracja, sklep jubilerski czy teatr. A przed każdym niemal budynkiem stare drewniane skrzynie, w których kupcy transportowali towar, a może i broń oraz amunicję.

Stanęłam na małym placyku przed tzw. Big Four Building, w którym w 1850 roku znajdowały się biura czterech członków tzw. Wielkiej Czwórki, która budowała Centralną Kolej Pacyficzną (Central Pacific Railroad). Budynek wyglądał imponującą i po prostu pięknie. Zobaczyłam go jako pierwszy, nie wiedząc, że za chwilę zanurzę się całkowicie w dawno, wydawałoby się, już nieistniejący świat Dzikiego Zachodu. Na Starym Mieście nie kończą się jednak atrakcje Sacramento. Aby poznać resztę musicie się w tę podróż wybrać się sami.



Dodaj komentarz






Dodaj

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl