Słoneczna Kalifornia

(...) Od pierwszego dnia, już w SF, z ciekawością wkraczaliśmy w świat amerykańskich smaków. Nawet fascynowało nas jedzenie placków z masłem, albo z syropem klonowym, o smaku proszku do pieczenia i zapijanie ich dużą ilością cienkiej kawy. Poza tym kolacja ze świeżymi ostrygami i wspaniale przyrządzonymi rybami wynagrodziła lunchowe hot-dogi z budki na Fishermans Wharf.  Kilka kolejnych śniadań też nie dało nam przykrych wspomnień. Chleb, mniej lub bardziej przypominający żytni, z serkiem Philadelphia, nutellą lub dżemem, to w miarę normalne śniadanie. Jednak kolejne posiłki w południe powoli stawały się koszmarem.

Gdziekolwiek nie zajechalibyśmy, czy nazywało się to Burger King, Wendy’s czy McDonald, wszystko smakowało tak samo. Nawet kanapki z Subway’a nie potrafiły zmienić zapamiętanego w kubkach smakowych frytkowego tłuszczu. Małą odskocznią od fast food’u były dania meksykańskie, zajadałam się więc burrito i taco z różnymi sosami i warzywami, wśród których królowała oczywiście czarna fasolowa miazga (nawet smaczna, jeśli się jej zbyt długo nie przyglądać). Miłym akcentem były kolacje w miasteczku Kayenta, na terenie Rezerwatu Indian Navajo, gdzie posmakowałam jednogarnkowej potrawy z baraniną i warzywami, podawanej ze specjalnym indiańskim plackiem chlebowym. Nawet indiańskie Taco Navajo było inne niż meksykańskie. Rodzina zasmakowała też w żeberkach z sosem B.B.Q. Oj, dobrze, że miałam ze sobą nitkę dentystyczną!

  

Żałowaliśmy, że nie możemy wozić ze sobą turystycznej lodówki. Wtedy można byłoby zaopatrzyć się w różne produkty i przyrządzać je wieczorami, tak jak się ma ochotę. Przeważnie pokoje motelowe były zaopatrzone w kuchenkę mikrofalową. Niestety, skazani byliśmy na bieżące zjadanie produktów. Dżemy, które do połowy zjedzone, próbowałam przewieźć do następnego miejsca pobytu, poddane obróbce cieplnej w bagażniku, gdy na zewnątrz było ok. 40st., nadawały się tylko do wyrzucenia, co też z żalem robiłam, nie chcąc narażać nas na użytkowanie środków przeciwko biegunce. Tak ekstremalne warunki dobrze przetrwała tylko nutella, która ze stanu stałego przechodziła w płynny i odwrotnie, i spożywana nikomu nie zaszkodziła... Cóż, próbowaliśmy sobie urozmaicić menu sałatkami, ale to znowu w większości były sałatki z McDonalds. Głowne drogo Kalifornii usiane są setkami barów szybkiej obsługi. Tęskniłam za owocami. Ostatniego dnia na plaży w Santa Monica trafiła nam się kulinarna gratka. Gość sprzedawał pakiety kolorowych owoców: melon, arbuz i mango. Kupiłam, wydawszy całe 5$. Okazało się co prawda, że zamiast melona był tam nasz poczciwy, zielony ogórek, ale i tak ze smakiem zajadaliśmy się, dawno nie widzianymi przysmakami. No może trochę przesadziłam. Zdarzyło nam się przecież kupić piękne kalifornijskie czereśnie, kilkakrotnie banany, raz nawet dorwane w Safeway’u brzoskwinie. Ale niedosyt owoców  i warzyw dal nam się bardzo we znaki, a na hamburgera i hot-doga chyba nikt mnie długo nie namówi! (...)



Dodaj komentarz






Dodaj

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl